Jak już zapowiadałam na Facebooku, ostatnio zrezygnowałam z
pracy w szkole i odchodzę do korporacji z pola gimnazjalno-licealnej bitwy, niczym wojownik do Walhalli. Czuję się z tym
znakomicie, bo myślę, że dla tak chorobliwie ambitnej osoby jak ja, jest to
dobre rozwiązanie. Oczywiście, aby zrezygnować musiałam przejść przez
dyrektorskie pole minowe, doświadczyć szeregu pretensji (opuszczam dzieci,
zostawiam je na łaskę i niełaskę egzaminów), wypomnień (jak można przedłożyć
zarabianie pieniędzy nad misję pedagogiczną) oraz nieciekawych zagrań (ponoć jestem
nieuczciwa, bo powinnam, mimo 2-tygodniowego okresu wypowiedzenia, zawiadomić o
odejściu 3 miesiące wcześniej).
Uważny czytelnik mojego bloga i tak pewnie już dawno
stwierdził, że ja się do pracy w szkole nie nadaję z wielu względów, ale
wymienię tu najistotniejsze:
1) brak możliwości rozwoju zawodowego – oczywiście
istnieje coś takiego jak „awans zawodowy nauczyciela”. Jest to złudny twór,
który polega głównie na przepracowaniu określonej liczby lat oraz produkcji
określonej liczby papierów. Poza tym - JAK MOŻNA ROBIĆ AWANS PRZEZ 5 LAT? W
dzisiejszych czasach, po 5 latach już jesteś specjalistą w swojej dziedzinie. A
ja musiałabym walczyć przez 5 lat dopiero o uzyskanie stopnia nauczyciela
mianowanego i o te 2000 netto pensji, niczym w pysk strzelił. I byłby to czas
nieustającego wykorzystywania mnie przez dyrekcję do wszelakich działań
nieodpłatnych. [A wiedzieć Wam trzeba, drodzy Czytelnicy, że przed odejściem Fleur
zrobiła szałowy awans na nauczyciela kontraktowego, po którym to awansie dostałaby
równie szałowe 50 zł netto podwyżki. Ale aby to zrobić, Fleur musiała wydać 70
zeta na notariusza za najdroższe ksero dyplomu jej życia.] I jeśli już chodzi o
ten awans – chciałabym, żeby mi się chciało chcieć. Jaką mam motywację, do
bycia kreatywną w swojej pracy, do występowania przed szereg, skoro nie stoją
za tym żadne korzyści finansowe ani nowe możliwości zawodowe? Po co się wysilać,
skoro nie ma szans na docenienie?
2) pieniądze, a właściwie ich brak w zawodzie
nauczyciela – o tym to ja mogę epopeję napisać. Gdy zwalniałam się z pracy,
zarzucono mi, że – uwaga – WOLĘ ZARABIAĆ PIENIĄDZE NIŻ UCZYĆ. A nauczyciel to,
przepraszam, co jest? Nie ma prawa do godnego życia, normalnych pieniędzy,
fajnego urlopu i oszczędności? Nasłuchałam się już dość na temat moich „chorobliwych
ambicji finansowych”, ale skoro znalazły się inne firmy, które chcą mi płacić
tyle, ile oczekuję, to chyba nie są to do końca takie wygórowane oczekiwania.
Poza tym, gdy odchodziłam, wypomniano mi, że od razu chciałabym zarabiać jak
nauczyciel dyplomowany. To nieprawda. Ja chciałabym zarabiać dużo WIĘCEJ niż nauczyciel
dyplomowany. Tak się składa, że wyznaję staroświecki pogląd, że do pracy idzie
się przede wszystkim po to, żeby zarabiać pieniądze, a nie dlatego, że nie mam
co ze sobą zrobić i to jest super-crazy-fun-time, który mnie „rozwija”.
3) hołota zwana młodzieżą gimnazjalną –
jakie to piękne, że już nikt nie będzie w pracy na moich oczach dłubał w nosie
i pierdział, bądź bekał w ramach konkursu, kto głośniej. Jakie to wspaniałe, że
nie będę musiała walić łbem o tablicę za każdym razem, kiedy ktoś będzie
kaleczył wymowę najprostszych zwrotów po dwóch latach nauki. Jakie to cudowne,
że następny raz, gdy będę musiała pozostawać w bliskim kontakcie z taką
pryszczatą młodzieżą zdarzy się dopiero wtedy, kiedy uprzednio sama sobie
potomka do takiego wieku wyhoduję. I przynajmniej nie będzie tak głupi, jak miałam
to okazję zaobserwować w wielu patologicznych egzemplarzach.
4) koniec z bezpłatnym siedzeniem po godzinach
– w przyzwoitych firmach godziny nadliczbowe są płatne lub w najgorszym
razie do odbioru w postaci wolnego. W szkole siedzisz jak debil na radach i wywiadówkach
i nikt za to nie płaci. Ba, oczekują wręcz od ciebie poświęcenia, w postaci
realizacji jak największej ilości tzw KN-ów (przymusowych darmowych godzin z
Karty Nauczyciela, choć ja wolę je nazywać godzinami Katuszy Niepojętych).
5) mam dość robienia ze mnie debila –
wbrew pozorom i wbrew temu co czytacie na tym blogu :), ja naprawdę nie jestem
debilem i nieudacznikiem życiowym. Mam dość słuchania o tym, że do nauczania
pchają się tylko najsłabsi, którzy nic sobą nie reprezentują i w życiu ogólnie
im nie wyszło. Że w szkołach uczą miernoty, a nie ludzie z pasją i specjaliści
w swojej działce, bo specjalista nie pójdzie do szkoły pracować za grosze,
skoro może gdzie indziej znaleźć dobrze płatną posadę z realnymi możliwościami
rozwoju, a nie papierologią stosowaną i odsługiwaniem lat do „awansu”, po
którym obowiązki wykonywane w pracy w ogóle się nie zmieniają.
1) poczucie stagnacji – kiedy patrzyłam na
tych wszystkich licealistów, którzy planują swoje studia, zawód, życie,
doznawałam zawsze uczucia okropnej pustki. Czyli dla mnie to już to wszystko?
Tyle? Więcej w życiu mnie nie czeka nic poza tą szkołą? Nie mam szans wyjechania
za granicę do ciekawej firmy ani kupienia domu na emeryturę w Hiszpanii, bo z
takiej pensji to nawet na emeryturę w Polsce nie starczy? Dopiero 25 lat i już
koniec?
I dlatego odeszłam.