czwartek, 21 sierpnia 2014

Dlaczego rzuciłam szkołę?





Jak już zapowiadałam na Facebooku, ostatnio zrezygnowałam z pracy w szkole i odchodzę do korporacji z pola gimnazjalno-licealnej bitwy,  niczym wojownik do Walhalli. Czuję się z tym znakomicie, bo myślę, że dla tak chorobliwie ambitnej osoby jak ja, jest to dobre rozwiązanie. Oczywiście, aby zrezygnować musiałam przejść przez dyrektorskie pole minowe, doświadczyć szeregu pretensji (opuszczam dzieci, zostawiam je na łaskę i niełaskę egzaminów), wypomnień (jak można przedłożyć zarabianie pieniędzy nad misję pedagogiczną) oraz nieciekawych zagrań (ponoć jestem nieuczciwa, bo powinnam, mimo 2-tygodniowego okresu wypowiedzenia, zawiadomić o odejściu 3 miesiące wcześniej).


Uważny czytelnik mojego bloga i tak pewnie już dawno stwierdził, że ja się do pracy w szkole nie nadaję z wielu względów, ale wymienię tu najistotniejsze:


1)     brak możliwości rozwoju zawodowego – oczywiście istnieje coś takiego jak „awans zawodowy nauczyciela”. Jest to złudny twór, który polega głównie na przepracowaniu określonej liczby lat oraz produkcji określonej liczby papierów. Poza tym - JAK MOŻNA ROBIĆ AWANS PRZEZ 5 LAT? W dzisiejszych czasach, po 5 latach już jesteś specjalistą w swojej dziedzinie. A ja musiałabym walczyć przez 5 lat dopiero o uzyskanie stopnia nauczyciela mianowanego i o te 2000 netto pensji, niczym w pysk strzelił. I byłby to czas nieustającego wykorzystywania mnie przez dyrekcję do wszelakich działań nieodpłatnych. [A wiedzieć Wam trzeba, drodzy Czytelnicy, że przed odejściem Fleur zrobiła szałowy awans na nauczyciela kontraktowego, po którym to awansie dostałaby równie szałowe 50 zł netto podwyżki. Ale aby to zrobić, Fleur musiała wydać 70 zeta na notariusza za najdroższe ksero dyplomu jej życia.] I jeśli już chodzi o ten awans – chciałabym, żeby mi się chciało chcieć. Jaką mam motywację, do bycia kreatywną w swojej pracy, do występowania przed szereg, skoro nie stoją za tym żadne korzyści finansowe ani nowe możliwości zawodowe? Po co się wysilać, skoro nie ma szans na docenienie?

2)      pieniądze, a właściwie ich brak w zawodzie nauczyciela – o tym to ja mogę epopeję napisać. Gdy zwalniałam się z pracy, zarzucono mi, że – uwaga – WOLĘ ZARABIAĆ PIENIĄDZE NIŻ UCZYĆ. A nauczyciel to, przepraszam, co jest? Nie ma prawa do godnego życia, normalnych pieniędzy, fajnego urlopu i oszczędności? Nasłuchałam się już dość na temat moich „chorobliwych ambicji finansowych”, ale skoro znalazły się inne firmy, które chcą mi płacić tyle, ile oczekuję, to chyba nie są to do końca takie wygórowane oczekiwania. Poza tym, gdy odchodziłam, wypomniano mi, że od razu chciałabym zarabiać jak nauczyciel dyplomowany. To nieprawda. Ja chciałabym zarabiać dużo WIĘCEJ niż nauczyciel dyplomowany. Tak się składa, że wyznaję staroświecki pogląd, że do pracy idzie się przede wszystkim po to, żeby zarabiać pieniądze, a nie dlatego, że nie mam co ze sobą zrobić i to jest super-crazy-fun-time, który mnie „rozwija”.

3)      hołota zwana młodzieżą gimnazjalną – jakie to piękne, że już nikt nie będzie w pracy na moich oczach dłubał w nosie i pierdział, bądź bekał w ramach konkursu, kto głośniej. Jakie to wspaniałe, że nie będę musiała walić łbem o tablicę za każdym razem, kiedy ktoś będzie kaleczył wymowę najprostszych zwrotów po dwóch latach nauki. Jakie to cudowne, że następny raz, gdy będę musiała pozostawać w bliskim kontakcie z taką pryszczatą młodzieżą zdarzy się dopiero wtedy, kiedy uprzednio sama sobie potomka do takiego wieku wyhoduję. I przynajmniej nie będzie tak głupi, jak miałam to okazję zaobserwować w wielu patologicznych egzemplarzach.

4)      koniec z bezpłatnym siedzeniem po godzinach – w przyzwoitych firmach godziny nadliczbowe są płatne lub w najgorszym razie do odbioru w postaci wolnego. W szkole siedzisz jak debil na radach i wywiadówkach i nikt za to nie płaci. Ba, oczekują wręcz od ciebie poświęcenia, w postaci realizacji jak największej ilości tzw KN-ów (przymusowych darmowych godzin z Karty Nauczyciela, choć ja wolę je nazywać godzinami Katuszy Niepojętych).

5)      mam dość robienia ze mnie debila – wbrew pozorom i wbrew temu co czytacie na tym blogu :), ja naprawdę nie jestem debilem i nieudacznikiem życiowym. Mam dość słuchania o tym, że do nauczania pchają się tylko najsłabsi, którzy nic sobą nie reprezentują i w życiu ogólnie im nie wyszło. Że w szkołach uczą miernoty, a nie ludzie z pasją i specjaliści w swojej działce, bo specjalista nie pójdzie do szkoły pracować za grosze, skoro może gdzie indziej znaleźć dobrze płatną posadę z realnymi możliwościami rozwoju, a nie papierologią stosowaną i odsługiwaniem lat do „awansu”, po którym obowiązki wykonywane w pracy w ogóle się nie zmieniają.
1)      poczucie stagnacji – kiedy patrzyłam na tych wszystkich licealistów, którzy planują swoje studia, zawód, życie, doznawałam zawsze uczucia okropnej pustki. Czyli dla mnie to już to wszystko? Tyle? Więcej w życiu mnie nie czeka nic poza tą szkołą? Nie mam szans wyjechania za granicę do ciekawej firmy ani kupienia domu na emeryturę w Hiszpanii, bo z takiej pensji to nawet na emeryturę w Polsce nie starczy? Dopiero 25 lat i już koniec?
  

 I dlatego odeszłam.

niedziela, 20 lipca 2014

6 sposobów na uratowanie zmarnowanego dnia




Ręka w górę, kto zmarnował kiedyś dzień albo popołudnie. Myślisz sobie – mam wolny weekend, wziąłem kilka dni wolnego z pracy, na uczelni niewiele zajęć. Tyle rzeczy można zrobić! A tu już trzecia godzina przylepienia do ekranu mija. Albo też po świetnej imprezie nadszedł Dzień Którego Nie Ma (inaczej zwany Dniem Mega Kaca). I leżysz plackiem i marzysz o śmierci. I wściekasz się, bo tak mało tego wolnego masz a tak głupi jesteś, że nawet te cenne chwile marnujesz. Jeśli przepierdołowałeś znaczną część wolnego dnia, jest kilka sposobów, aby naprawić swe niecne czyny.

1)      Zrób pranie albo nastaw zmywarkę. Jest to pomysł szczególnie dla osób na Mega Kacu. Nawet jeśli słaniasz się na nogach, powinieneś bez większych problemów trafić naręczem szmat do pralki, zamknąć ją, wsypać na oko proszku i płynu do płukania i już możesz wracać umierać do łóżka. Analogicznie, zamyksz brudne gary w zmywarce i czołgasz się z powrotem do barłogu. Odgłos prania i zmywania ulży twojemu poczuciu winy.
2)      Posprzątaj. Ale tak porządnie. Z podłogami i ścierą. Jak będziesz szedł spać, to zapomnisz o tym, że cały dzień spędziłeś na łupaniu w gry, a rano obudzisz się widząc perfekcyjny ład.
3)      Poćwicz. Pobiegaj. Potrenuj. Obojętnie co, byle przez godzinkę. Zmarnowane dni sprzyjają wpieprzaniu ponad miarę. Jak spalisz trochę kalorii to poprawisz sobie humor, ale też zniwelujesz efekt wcinania lazanii z Biedry i popijania jej piwskiem.
4)      Poucz się języka obcego. To jest mój sposób na zmarnowany dzień. Nie musi być to klasyczna nauka. Włącz np. serial po angielsku, siądź z kartką i wypisz sobie 20 wyrażeń, które są dla ciebie nowe. Jeśli męczy cię kac, to możesz zapuścić nawet maraton serialowy w obcym języku.
5)      Wystaw niepotrzebne rzeczy na Allegro. Na co dzień odkrywam mnóstwo rzeczy, które mogłabym sprzedać komuś. Nieużywane ubrania, buty, książki, sprzęt elektroniczny. Rusz tyłek, obfotografuj, wystaw na aukcję. Jak ci się poszczęści, to jeszcze na swoim „zmarnowanym” dniu zarobisz.
6)      Uaktualnij swoje CV i profile zrzeszające społeczność zawodową. Na to zaaaawsze mamy czas. Gdzieś tam pamiętamy, że trzeba to zrobić, ale może jutro… CV nieaktualne od 3 lat, nieprzetłumaczone na angielski, Goldenline leży odłogiem i straszy twym zdjęciem z młodości w t-shircie, na LinkedIn nawet profilu nie masz. Jest okazja, by to ogarnąć. Nigdy nie wiesz, ile okazji staraciłeś przez swój dziadowy profil w necie.

sobota, 19 lipca 2014

Zawsze to tak człowieka upodlić chcą, panie tego! Chamy!


Jeśli nie opłacasz sobie prywatnej opieki medycznej, prędzej czy później wylądujesz we wspaniałym przybytku jakim jest publiczna przychodnia zdrowia. Zapewne zanim się tam udasz, wykupisz pół apteki by tylko tam nie iść, albo słaniając się na nogach i kichając potężnie będziesz skrupulatnie zarażał ludzi w pracy, dopóki sami koledzy nie wykopią cię do lekarza. Ale kiedyś taka konieczność nadejdzie, że trzeba będzie tak samemu z siebie przekroczyć ten wymiar wszechświata. Bo to z pewnością inny wymiar jest. 

W przychodni, do której nieopatrznie i przy wysokiej gorączce się zapisałam, nie ma co liczyć na prosty scenariusz:
1) wstajesz rano i czujesz, że jesteś tak chory, że nie dasz rady iść do pracy
2) dzwonisz do pracy i informujesz o chorobie
3) dzwonisz do lekarza i się rejestrujesz na jakąś godzinę
4) idziesz do lekarza i otrzymujesz zwolnienie.

Byłoby to stanowczo zbyt łatwe. Otóż w mojej zakichanej przychodni nie ma możliwości rozchorowania się z dnia na dzień. Rejestrować się trzeba co najmniej 2 tygodnie wcześniej. Najlepiej od razu kupić sobie magiczną kulę kryształową, z której wywróżysz, że będziesz chory za dwa tygodnie. A jak grypsko nagle cię dopadło, to możesz przyjść naturalnie i błagać lekarza, żeby cię przyjął po 4 godzinach czekania. I ryzykować, że cię nie przyjmie i wtedy to już nie wiadomo co zrobić bez zwolnienia.

Ostatnio rozchorowałam się szczęśliwie w okresie rad i wywiadówek i bez rejestracji (bo była dopiero na za 3 tygodnie) udałam się na kilkugodzinne wyczekiwanie pod drzwiami gabinetu u mojego lekarza rodzinnego, do którego jeszcze nigdy nie udało mi się normalnie zarejestrować. Nauczona doświadczeniem, byłam zaopatrzona w książki, gazety i gierki na smartfonie. Wokół mnie siedziało kilkanaście starszych osób. Czytałam i czekałam. 

Lekarz się lekko spóźnił. Wysłuchałam standardowych, kolejkowych narzekań nt. konowałów, którzy nie szanują swej pracy ani pacjentów. Kiedy wreszcie przyszedł, rozpoczął się szturm na gabinet. Dopiero po godzinie udało mi się dyskretnie zapytać lekarza czy mnie przyjmie i o dziwo zgodził się (pytałam bez większych nadziei, bo wcześniej zawsze mi odmawiał).

Około 9:30 do kolejki ustawiło się starsze małżeństwo. Pacjentem był mężczyzna, żona przyszła mu potowarzyszyć. Kolejka już znacznie się przerzedziła i istniały nadzieje, że może wejdę wcześniej niż o 12:30. Okazało się jednak, że starszy pan też nie był zarejestrowany. Zapytał mnie, czy przepuszczę go w kolejce. Wcale mi się to nie uśmiechało, bo już siedziałam tam ze dwie godziny, poza tym, jeśli akurat przyjdzie ktoś zarejestrowany, to znowu spadnę na koniec kolejki i będę czekać nie wiadomo ile. Ale, nie wiedzieć czemu, zgodziłam się. W sposobie, w jaki zadał mi pytanie było coś dziwnie nieprzyjemnego.

O 9:50 przyszła młoda dziewczyna i upewniwszy się, że w gabinecie znajduje się pacjent z godziny 9:45, powiedziała:
- No to teraz ja wchodzę, mam na 10:00 - na co starszy pan zaprotestował -
- Jak to? Ja tu siedzę i czekam już od dwudziestu minut i tamta pani (wskazał na mnie) mnie przepuściła. Teraz ja wchodzę.
- A na jaką ma pan godzinę? - zapytała dziewczyna.
- Ja nie muszę mieć godziny, proszę pani. Ja wchodzę, bo to nie może tak być, że pani teraz sobie przychodzi i wchodzi.
- Proszę pana, ja się rejestrowałam na ten dzień miesiąc temu. Jeśli pan nie jest zarejestrowany, to musi pan czekać do końca przyjęć, już wiele razy tak czekałam.
- To pani mnie nie przepuści?
- Nie, proszę pana, bo ja na 11:00 mam do pracy.
- Słyszysz Wandziu jakie chamstwo?

I jak pan pojechał chamstwem, to do beznadziejnej dyskusji włączyła się żona. A cała kolejka nadstawiła uszu.
- Nie denerwuj się Stasiu - uspokajała pani Wandzia - to takie młode to chamowate. 
- Proszę pani, proszę mnie nie obrażać, ta rozmowa nie ma sensu, mam wizytę na 10:00, zaraz wchodzę i koniec.
- No jak to jest możliwe, że ja tu siedzę i czekam a ona sobie tak przychodzi,  o i wchodzi!
- Nie denerwuj się Stasiu, to taka chamka - perorowała pani Wandzia i proroczym głosem a la Macierewicz dodała - to chamstwo do niej wróci Stasiu, ooo tak, wróci w takim momencie, że będzie błagała o pomoc! A wtedy nic nie dostanie! Chamka!

Zamknęłam aplikację z gierką na komórce i zastanowiłam się gdzie ja jestem? I dlaczego tu muszę być? Dziewczyna z dziesiątej właśnie weszła, nic sobie nie robiąc z wygrażania starszego pana. Po 10 minutach on już czatował pod drzwiami, aby na pewno nikt już bezczelnie mu nie zajął kolejki.

 Ale oto niespodziewanie otwarły się drzwi gabinetu i wyszła pacjentka a za nią lekarz.
- Ja przepraszam państwa, ja tylko kawę sobie zaleję na recepcji i już wracam - powiedział w biegu i powiewając fartuchem zszedł na parter. A w kolejce nastąpiło poruszenie.
- Kawkę się pije! Kawkę, panie tego!
- Tak to się pracuje!
- A my płacimy za tę jego kawkę, panie tego! Ciężkie pieniądze, panie!
- Za nic tego człowieka mają, tak upodlić go chcą w tej kolejce! Przyzwoitego człowieka tak upodlić chcą! Żeby już mu się odechciało tu przychodzić!
- Porządnych ludzi tak traktują, konowały jedne! 

Zaczęłam się śmiać, ale szybko spostrzegłam, że zaczęli się na mnie gapić, więc utkwiłam wzrok w komórce, że to niby coś przeczytałam i tak mnie rozśmieszyło. Na szczęście kolejka uznała mnie za przedstawiciela durnej młodzieży, co to w dupie się jej przewróciło i tylko smartfonami żyje i uniknęłam wyzwisk oraz niepochlebnych komentarzy.

Lekarz prawie natychmiast wrócił, dzierżąc w dłoni kubek z kawą i stropiony, pośród potępiających spojrzeń, podszedł do drzwi gabinetu. Starszy pan stał z laską przyklejony już do drzwi. Lekarz zatrzymał się i popatrzył na mnie:
- Proszę pana, może pan będzie dżentelmenem i przepuści dziewczynę z gorączką?
- Jaaa? Że cooo? Ja nikogo nie przepuszczam! Ja tu czekam i ja teraz wchodzę! - zapowietrzył się pan Stasiu.
- No dobrze. Niech pan wchodzi - lekarz wzniósł oczy do nieba i otworzył drzwi.

Po 20 minutach weszłam i ja. Usiadłam na krzesełku. Lekarz popatrzył na mnie i westchnął:
- No wreszcie ktoś młody! Proszę pani, ja dzisiaj do 18:00 tu będę siedział. I same stare dziady w kolejce. Wchodzi taki, nie wie co mu jest, niezarejestrowany, wysłowić też się za bardzo nie potrafi. A mi się musi chcieć z nim gadać, mimo że przez te drzwi wszystko słyszę, jak na mnie nadają i narzekają. I lecz tu pani kogoś, kto pięć minut wcześniej nazwał mnie konowałem. Żeby to jeszcze młodzi ludzie jak pani, infekcja, recepta, raz dwa i po sprawie. Pani uczy się jeszcze?
- Nie, pracuję.
- A co pani robi?
- Jestem nauczycielką.
- Nooo proszę. Gdzie to takie nauczycielki są teraz? Czemu jak ja chodziłem do szkoły to same stare klępy mnie uczyły?

______
Gdy wyszłam z przychodni pomyślałam, że każdy pisarz, felietonista albo i bloger powinien od czasu do czasu przejść się w takie miejsce. Tekst sam się pisze!

środa, 2 lipca 2014

Co pani w życiu nie wyszło, że została pani nauczycielką?




To pytanie zadała mi 18-letnia uczennica, która jako jedyna z grupy pofatygowała się na zajęcia w przedostatni dzień roku szkolnego. I nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chciałam wyjaśnić, że bycie nauczycielką było moim marzeniem, że praca sama do mnie przyszła, ale zawstydziłam się. Nawet nie wiem z jakiego powodu, ale poczułam się winna. 

Zaczęłam coś bredzić o tym, że różnie w życiu bywa i że w sumie jest to moja pierwsza pełnoetatowa praca po studiach. Dlaczego nie miałam odwagi powiedzieć prawdy?

Myślę, że to pytanie bardzo dobrze obrazuje to, jak postrzegani są nauczyciele w Polsce. Nie wiesz co ze sobą zrobić, skończyłeś kiepskie studia, nie masz pomysłu na dalsze życie – bach! – zostajesz nauczycielem. I przez resztę życia obmywasz włosami stopy dyrektora z wdzięczności, że możesz pracować w szkole.


Takich sytuacji jak ta z uczennicą miałam więcej. Kiedyś spotkałam kolegę z liceum na stacji PKP i gdy powiedziałam mu, że pracuję w szkole, wyraził swe współczucie i zapytał, czy nie dało się nic innego znaleźć. Innym razem opowiadałam o swojej pracy dawno niewidzianej znajomej. Była tak poruszona, że nawet oferowała swą pomoc w znalezieniu innego zajęcia.


Skończył się już mój pierwszy rok pracy w szkole i jest mi naprawdę przykro. I czuję żal. I nie chodzi tu o to, jaką uczelnię się skończyło, z jaką oceną na dyplomie, o to że „tyle się uczyłem”, ale o realne umiejętności, o umiejętności twarde, za które powinno należeć się stosowne wynagrodzenie.


Rozmowa z 18-letnią uczennicą miała ciąg dalszy. Okazało się, że uczniowie dawno sobie już mnie wygooglowali i dowiedzieli się sporo o moim wykształceniu i umiejętnościach z portali pracowniczych. I dziewczyna dalej drążyła: „Co pani ze znajomością trzech języków robi w szkole? Ja myślałam, że panie nauczycielki to tylko po jednym języku znają i dlatego w szkole są, a pani? Mój tato ma firmę i chętnie przyjmuje osoby co jeden język obcy znają, a co dopiero trzy!”.


I ziemia się otwiera a ja zapadam się w nią ze wstydu przed tą dziewczyną ze starannym makijażem wykonanym kosmetykami, na które prawdopodobnie przeciętnej nauczycielki nie stać. Uśmiecham się i staram zmienić temat. Ale czy powinnam? Czy tak ma wyglądać reszta mojego życia w szkole? Z jednej strony dostarczanie w regularnych odstępach czasowych kupy papierów udowadniających moje „doskonalenie zawodowe”, „szkolenia”, „studia podyplomowe” itd., a z drugiej strony usiłowanie bycia autorytetem młodych ludzi, dla których każdy kto zarabia poniżej 5 tys na rękę jest nikim?


Chyba jednak coś mi w tym życiu nie wyszło :)

środa, 25 czerwca 2014

Na dicho w gimbazie po latach


Czy pamiętacie ten dreszczyk ekscytacji na myśl o zbliżającej się szkolnej dyskotece? Dyskotece, na którą idzie TA Maryśka czy TEN Jasiek? Mimo że wszyscy wykazywali udawany pogardliwy stosunek do zabawy, każdy na nią wyczekiwał. A jakiż zawód to był, jak TA Maryśka na dyskę nie szła! Świat był niewart istnienia.

Za moich czasów odliczało się dni do dyskoteki, wdziewało obcisłe dżinsy dzwony oraz bluzkę na ramiączkach, aplikowało paluchem niebieski cień na powiekę i smarowało różowym błyszczykiem usta. Chłopcy ubierali nowe t-shirty i obowiązkowo tworzyli fryzurę a la trawnik na żelu, bądź jeż w śluzie. I jak na codzień nie zawsze te uszy domyte były, tak na dyskotekę odszorowywano je na różowo. Jeszcze by co niepożądanego w tym uchu w trakcie przytulańca ktoś się dopatrzył. Obie płcie obficie spryskiwały się też tanimi dezodorantami i raźno ruszały podpierać ścianę i bacznie obserwować co czynią inni.

Na początku nikt nie tańczył. Każdy udawał, że w sumie znalazł się tu przypadkowo, ludzie łazili w tę i wewtę i udawali, że po coś idą, mają tu coś do roboty. Nikt nie chciał wyglądać, jakby na coś czekał. A każdy czekał. Aż się cokolwiek ściemni. I będzie można zatańczyć wreszcie z TĄ Maryśką. I może TEN Jasiek wreszcie poprosi do tańca.

Pod koniec dyskoteki zawsze błagało się nauczycieli, żeby przedłużyli. Jeszcze dwie godzinki albo chociaż jedną! Jak można było nie wiedzieć, że lepiej zrobić dyskotekę od 18 do 22 niż od 16 do 20. Ci nauczyciele jacyś głupi albo nieuświadomieni.

I właśnie jak się już staje tym głupim nauczycielem i siedzi pod drzwiami pilnując, żeby nikt nieproszony nie wlazł ani nie wylazł, to widzi się jak to wszystko śmiesznie wygląda. Ale też jak to się przez lata nie zmienia... Dziś nosi się rurki i luźne koszulki, wygolone fryzury i grube krechy na ślepiach, ale ta zmęczona i jednak wciąż podekscytowana nadzieja się nie zmieniła. Że może dziś TEN Jasiek powie mi, jak fajna ze mnie dupa z twarzy.

Jak głosi odwieczne prawo, że punkt widzenia zmienia się w zależności od punktu siedzenia, rozumiem teraz, jak niechętni są nauczyciele do przedłużania dyskoteki. Im za to oczywiście nikt nie płaci. A należałoby się, bo siedzenie przez kilka godzin w tym nieludzkim huku prowadzi do uszczerbku na zdrowiu. No i siedząc w smrodzie, bo toż to nastolatki, pocą się a dezodoranty dalej walą jak odświeżacz do kibla. Dlatego też podziwiam te wszystkie Siłaczki, które przedłużały nam dyskoteki w młodości. I gdy idę pilnować na dicho w gimbazie to już od progu wrzeszczę, że tańczyć teraz do cholery i nic mnie nie obchodzi, że jest jasno, bo ja po nocach siedzieć za darmo nie będę!




wtorek, 27 maja 2014

Gimbazjalni zwolennicy Korwina



Dziś było mi niestety dane zaznajomić się z poglądami politycznymi gimnazjalistów. Połowa drugiej klasy to zwolennicy Korwina, chcący wypędzić nikczemne lewactwo z Polski (dobrze że się pani nauczycielka do swojego liberalnego lewactwa nie przyznała, bo by jeszcze zapluli się albo co).
Oto skrót poglądów naprędce mi przedstawionych:
- kobiety nie powinny mieć prawa głosu ani pracować; przeznaczeniem baby są gary i ściera, albowiem ja jako samiec alfa zarobię w Polsce takie krocie, że lekką ręką utrzymam moją samicę z trojgiem młodych. Poza tym, kobiety z natury mają rękę do dzieci i je lubią ( dobrze, że tu też pani nauczycielka się nie zdradziła co do tego „lubienia”)
- w Polsce dzieje się bieda, dlatego że mamy wciąż komunę. Kraje dobrze rozwijające się, jak np. Chiny, kwitną, bo panuje w nich partia KAPITALISTYCZNA.
- Polacy emigrują do UK, Szwecji i Norwegii, bo w tych państwach jest dopiero dziki kapitalizm, a nie ta obmierzła komuna. W Szwecji i Norwegii są niskie podatki! Naturalnie w tych krajach socjal nie istnieje ani też geje się nie panoszą jak u nas.
- najlepszym ustrojem jest monarchia, bo demokracja to kiła i zagłada
- Hitler miał rację! (tu niepewne sprzeciwy brązowookich brunetów, zagłuszane niestety rejwachem niebieskookich blondynów)
- umowy o pracę to są dopiero śmieciowe umowy! Żadnych umów! Żadnych podatków! ZA NASZE PODATKI tyle się głupot robi!

Ubawiłam się setnie. Raczej nie komentowałam, bo po co? Zapytałam tylko, czy czyjaś mama może nie pracuje i siedzi w domu zajmując się rodzeństwem. I cóż… wszystkie pracują zawodowo. Jeden tylko zwolennik Korwina, syn nauczycielki, wyrwał się, że owszem, jego mama teraz siedzi w domu, bo jest na urlopie na poratowanie zdrowia. I zaczął się tłumaczyć, że jego mama NAPRAWDĘ miała problemy zdrowotne. I że może potrzebne jest coś takiego jak ten urlop… dla niektórych…

Godzinę później spędziłam przerwę w sali lekcyjnej, bo nie miałam dyżuru. Pewien niebieskooki zwolennik Korwina opowiadał koledze, że w domu cieszą się wszyscy, bo brat dostał wreszcie normalną umowę o pracę a nie na zlecenie albo o dzieło jak do tej pory. I że ma ubezpieczenie i urlop może wziąć. I na dodatek na czas nieokreślony!

Tyleż to warte są polityczne poglądy 14-latka uzależnionego od portfela mamusi i tatusia.