niedziela, 20 lipca 2014

6 sposobów na uratowanie zmarnowanego dnia




Ręka w górę, kto zmarnował kiedyś dzień albo popołudnie. Myślisz sobie – mam wolny weekend, wziąłem kilka dni wolnego z pracy, na uczelni niewiele zajęć. Tyle rzeczy można zrobić! A tu już trzecia godzina przylepienia do ekranu mija. Albo też po świetnej imprezie nadszedł Dzień Którego Nie Ma (inaczej zwany Dniem Mega Kaca). I leżysz plackiem i marzysz o śmierci. I wściekasz się, bo tak mało tego wolnego masz a tak głupi jesteś, że nawet te cenne chwile marnujesz. Jeśli przepierdołowałeś znaczną część wolnego dnia, jest kilka sposobów, aby naprawić swe niecne czyny.

1)      Zrób pranie albo nastaw zmywarkę. Jest to pomysł szczególnie dla osób na Mega Kacu. Nawet jeśli słaniasz się na nogach, powinieneś bez większych problemów trafić naręczem szmat do pralki, zamknąć ją, wsypać na oko proszku i płynu do płukania i już możesz wracać umierać do łóżka. Analogicznie, zamyksz brudne gary w zmywarce i czołgasz się z powrotem do barłogu. Odgłos prania i zmywania ulży twojemu poczuciu winy.
2)      Posprzątaj. Ale tak porządnie. Z podłogami i ścierą. Jak będziesz szedł spać, to zapomnisz o tym, że cały dzień spędziłeś na łupaniu w gry, a rano obudzisz się widząc perfekcyjny ład.
3)      Poćwicz. Pobiegaj. Potrenuj. Obojętnie co, byle przez godzinkę. Zmarnowane dni sprzyjają wpieprzaniu ponad miarę. Jak spalisz trochę kalorii to poprawisz sobie humor, ale też zniwelujesz efekt wcinania lazanii z Biedry i popijania jej piwskiem.
4)      Poucz się języka obcego. To jest mój sposób na zmarnowany dzień. Nie musi być to klasyczna nauka. Włącz np. serial po angielsku, siądź z kartką i wypisz sobie 20 wyrażeń, które są dla ciebie nowe. Jeśli męczy cię kac, to możesz zapuścić nawet maraton serialowy w obcym języku.
5)      Wystaw niepotrzebne rzeczy na Allegro. Na co dzień odkrywam mnóstwo rzeczy, które mogłabym sprzedać komuś. Nieużywane ubrania, buty, książki, sprzęt elektroniczny. Rusz tyłek, obfotografuj, wystaw na aukcję. Jak ci się poszczęści, to jeszcze na swoim „zmarnowanym” dniu zarobisz.
6)      Uaktualnij swoje CV i profile zrzeszające społeczność zawodową. Na to zaaaawsze mamy czas. Gdzieś tam pamiętamy, że trzeba to zrobić, ale może jutro… CV nieaktualne od 3 lat, nieprzetłumaczone na angielski, Goldenline leży odłogiem i straszy twym zdjęciem z młodości w t-shircie, na LinkedIn nawet profilu nie masz. Jest okazja, by to ogarnąć. Nigdy nie wiesz, ile okazji staraciłeś przez swój dziadowy profil w necie.

sobota, 19 lipca 2014

Zawsze to tak człowieka upodlić chcą, panie tego! Chamy!


Jeśli nie opłacasz sobie prywatnej opieki medycznej, prędzej czy później wylądujesz we wspaniałym przybytku jakim jest publiczna przychodnia zdrowia. Zapewne zanim się tam udasz, wykupisz pół apteki by tylko tam nie iść, albo słaniając się na nogach i kichając potężnie będziesz skrupulatnie zarażał ludzi w pracy, dopóki sami koledzy nie wykopią cię do lekarza. Ale kiedyś taka konieczność nadejdzie, że trzeba będzie tak samemu z siebie przekroczyć ten wymiar wszechświata. Bo to z pewnością inny wymiar jest. 

W przychodni, do której nieopatrznie i przy wysokiej gorączce się zapisałam, nie ma co liczyć na prosty scenariusz:
1) wstajesz rano i czujesz, że jesteś tak chory, że nie dasz rady iść do pracy
2) dzwonisz do pracy i informujesz o chorobie
3) dzwonisz do lekarza i się rejestrujesz na jakąś godzinę
4) idziesz do lekarza i otrzymujesz zwolnienie.

Byłoby to stanowczo zbyt łatwe. Otóż w mojej zakichanej przychodni nie ma możliwości rozchorowania się z dnia na dzień. Rejestrować się trzeba co najmniej 2 tygodnie wcześniej. Najlepiej od razu kupić sobie magiczną kulę kryształową, z której wywróżysz, że będziesz chory za dwa tygodnie. A jak grypsko nagle cię dopadło, to możesz przyjść naturalnie i błagać lekarza, żeby cię przyjął po 4 godzinach czekania. I ryzykować, że cię nie przyjmie i wtedy to już nie wiadomo co zrobić bez zwolnienia.

Ostatnio rozchorowałam się szczęśliwie w okresie rad i wywiadówek i bez rejestracji (bo była dopiero na za 3 tygodnie) udałam się na kilkugodzinne wyczekiwanie pod drzwiami gabinetu u mojego lekarza rodzinnego, do którego jeszcze nigdy nie udało mi się normalnie zarejestrować. Nauczona doświadczeniem, byłam zaopatrzona w książki, gazety i gierki na smartfonie. Wokół mnie siedziało kilkanaście starszych osób. Czytałam i czekałam. 

Lekarz się lekko spóźnił. Wysłuchałam standardowych, kolejkowych narzekań nt. konowałów, którzy nie szanują swej pracy ani pacjentów. Kiedy wreszcie przyszedł, rozpoczął się szturm na gabinet. Dopiero po godzinie udało mi się dyskretnie zapytać lekarza czy mnie przyjmie i o dziwo zgodził się (pytałam bez większych nadziei, bo wcześniej zawsze mi odmawiał).

Około 9:30 do kolejki ustawiło się starsze małżeństwo. Pacjentem był mężczyzna, żona przyszła mu potowarzyszyć. Kolejka już znacznie się przerzedziła i istniały nadzieje, że może wejdę wcześniej niż o 12:30. Okazało się jednak, że starszy pan też nie był zarejestrowany. Zapytał mnie, czy przepuszczę go w kolejce. Wcale mi się to nie uśmiechało, bo już siedziałam tam ze dwie godziny, poza tym, jeśli akurat przyjdzie ktoś zarejestrowany, to znowu spadnę na koniec kolejki i będę czekać nie wiadomo ile. Ale, nie wiedzieć czemu, zgodziłam się. W sposobie, w jaki zadał mi pytanie było coś dziwnie nieprzyjemnego.

O 9:50 przyszła młoda dziewczyna i upewniwszy się, że w gabinecie znajduje się pacjent z godziny 9:45, powiedziała:
- No to teraz ja wchodzę, mam na 10:00 - na co starszy pan zaprotestował -
- Jak to? Ja tu siedzę i czekam już od dwudziestu minut i tamta pani (wskazał na mnie) mnie przepuściła. Teraz ja wchodzę.
- A na jaką ma pan godzinę? - zapytała dziewczyna.
- Ja nie muszę mieć godziny, proszę pani. Ja wchodzę, bo to nie może tak być, że pani teraz sobie przychodzi i wchodzi.
- Proszę pana, ja się rejestrowałam na ten dzień miesiąc temu. Jeśli pan nie jest zarejestrowany, to musi pan czekać do końca przyjęć, już wiele razy tak czekałam.
- To pani mnie nie przepuści?
- Nie, proszę pana, bo ja na 11:00 mam do pracy.
- Słyszysz Wandziu jakie chamstwo?

I jak pan pojechał chamstwem, to do beznadziejnej dyskusji włączyła się żona. A cała kolejka nadstawiła uszu.
- Nie denerwuj się Stasiu - uspokajała pani Wandzia - to takie młode to chamowate. 
- Proszę pani, proszę mnie nie obrażać, ta rozmowa nie ma sensu, mam wizytę na 10:00, zaraz wchodzę i koniec.
- No jak to jest możliwe, że ja tu siedzę i czekam a ona sobie tak przychodzi,  o i wchodzi!
- Nie denerwuj się Stasiu, to taka chamka - perorowała pani Wandzia i proroczym głosem a la Macierewicz dodała - to chamstwo do niej wróci Stasiu, ooo tak, wróci w takim momencie, że będzie błagała o pomoc! A wtedy nic nie dostanie! Chamka!

Zamknęłam aplikację z gierką na komórce i zastanowiłam się gdzie ja jestem? I dlaczego tu muszę być? Dziewczyna z dziesiątej właśnie weszła, nic sobie nie robiąc z wygrażania starszego pana. Po 10 minutach on już czatował pod drzwiami, aby na pewno nikt już bezczelnie mu nie zajął kolejki.

 Ale oto niespodziewanie otwarły się drzwi gabinetu i wyszła pacjentka a za nią lekarz.
- Ja przepraszam państwa, ja tylko kawę sobie zaleję na recepcji i już wracam - powiedział w biegu i powiewając fartuchem zszedł na parter. A w kolejce nastąpiło poruszenie.
- Kawkę się pije! Kawkę, panie tego!
- Tak to się pracuje!
- A my płacimy za tę jego kawkę, panie tego! Ciężkie pieniądze, panie!
- Za nic tego człowieka mają, tak upodlić go chcą w tej kolejce! Przyzwoitego człowieka tak upodlić chcą! Żeby już mu się odechciało tu przychodzić!
- Porządnych ludzi tak traktują, konowały jedne! 

Zaczęłam się śmiać, ale szybko spostrzegłam, że zaczęli się na mnie gapić, więc utkwiłam wzrok w komórce, że to niby coś przeczytałam i tak mnie rozśmieszyło. Na szczęście kolejka uznała mnie za przedstawiciela durnej młodzieży, co to w dupie się jej przewróciło i tylko smartfonami żyje i uniknęłam wyzwisk oraz niepochlebnych komentarzy.

Lekarz prawie natychmiast wrócił, dzierżąc w dłoni kubek z kawą i stropiony, pośród potępiających spojrzeń, podszedł do drzwi gabinetu. Starszy pan stał z laską przyklejony już do drzwi. Lekarz zatrzymał się i popatrzył na mnie:
- Proszę pana, może pan będzie dżentelmenem i przepuści dziewczynę z gorączką?
- Jaaa? Że cooo? Ja nikogo nie przepuszczam! Ja tu czekam i ja teraz wchodzę! - zapowietrzył się pan Stasiu.
- No dobrze. Niech pan wchodzi - lekarz wzniósł oczy do nieba i otworzył drzwi.

Po 20 minutach weszłam i ja. Usiadłam na krzesełku. Lekarz popatrzył na mnie i westchnął:
- No wreszcie ktoś młody! Proszę pani, ja dzisiaj do 18:00 tu będę siedział. I same stare dziady w kolejce. Wchodzi taki, nie wie co mu jest, niezarejestrowany, wysłowić też się za bardzo nie potrafi. A mi się musi chcieć z nim gadać, mimo że przez te drzwi wszystko słyszę, jak na mnie nadają i narzekają. I lecz tu pani kogoś, kto pięć minut wcześniej nazwał mnie konowałem. Żeby to jeszcze młodzi ludzie jak pani, infekcja, recepta, raz dwa i po sprawie. Pani uczy się jeszcze?
- Nie, pracuję.
- A co pani robi?
- Jestem nauczycielką.
- Nooo proszę. Gdzie to takie nauczycielki są teraz? Czemu jak ja chodziłem do szkoły to same stare klępy mnie uczyły?

______
Gdy wyszłam z przychodni pomyślałam, że każdy pisarz, felietonista albo i bloger powinien od czasu do czasu przejść się w takie miejsce. Tekst sam się pisze!

środa, 2 lipca 2014

Co pani w życiu nie wyszło, że została pani nauczycielką?




To pytanie zadała mi 18-letnia uczennica, która jako jedyna z grupy pofatygowała się na zajęcia w przedostatni dzień roku szkolnego. I nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chciałam wyjaśnić, że bycie nauczycielką było moim marzeniem, że praca sama do mnie przyszła, ale zawstydziłam się. Nawet nie wiem z jakiego powodu, ale poczułam się winna. 

Zaczęłam coś bredzić o tym, że różnie w życiu bywa i że w sumie jest to moja pierwsza pełnoetatowa praca po studiach. Dlaczego nie miałam odwagi powiedzieć prawdy?

Myślę, że to pytanie bardzo dobrze obrazuje to, jak postrzegani są nauczyciele w Polsce. Nie wiesz co ze sobą zrobić, skończyłeś kiepskie studia, nie masz pomysłu na dalsze życie – bach! – zostajesz nauczycielem. I przez resztę życia obmywasz włosami stopy dyrektora z wdzięczności, że możesz pracować w szkole.


Takich sytuacji jak ta z uczennicą miałam więcej. Kiedyś spotkałam kolegę z liceum na stacji PKP i gdy powiedziałam mu, że pracuję w szkole, wyraził swe współczucie i zapytał, czy nie dało się nic innego znaleźć. Innym razem opowiadałam o swojej pracy dawno niewidzianej znajomej. Była tak poruszona, że nawet oferowała swą pomoc w znalezieniu innego zajęcia.


Skończył się już mój pierwszy rok pracy w szkole i jest mi naprawdę przykro. I czuję żal. I nie chodzi tu o to, jaką uczelnię się skończyło, z jaką oceną na dyplomie, o to że „tyle się uczyłem”, ale o realne umiejętności, o umiejętności twarde, za które powinno należeć się stosowne wynagrodzenie.


Rozmowa z 18-letnią uczennicą miała ciąg dalszy. Okazało się, że uczniowie dawno sobie już mnie wygooglowali i dowiedzieli się sporo o moim wykształceniu i umiejętnościach z portali pracowniczych. I dziewczyna dalej drążyła: „Co pani ze znajomością trzech języków robi w szkole? Ja myślałam, że panie nauczycielki to tylko po jednym języku znają i dlatego w szkole są, a pani? Mój tato ma firmę i chętnie przyjmuje osoby co jeden język obcy znają, a co dopiero trzy!”.


I ziemia się otwiera a ja zapadam się w nią ze wstydu przed tą dziewczyną ze starannym makijażem wykonanym kosmetykami, na które prawdopodobnie przeciętnej nauczycielki nie stać. Uśmiecham się i staram zmienić temat. Ale czy powinnam? Czy tak ma wyglądać reszta mojego życia w szkole? Z jednej strony dostarczanie w regularnych odstępach czasowych kupy papierów udowadniających moje „doskonalenie zawodowe”, „szkolenia”, „studia podyplomowe” itd., a z drugiej strony usiłowanie bycia autorytetem młodych ludzi, dla których każdy kto zarabia poniżej 5 tys na rękę jest nikim?


Chyba jednak coś mi w tym życiu nie wyszło :)