Jako
uczennica nigdy nie zwracałam uwagi na smutne postacie nauczycieli stojących
jak kołki albo snujących się po korytarzach na przerwie. Oj tam, dyżur mają. No
biggie. Ale jakże to się perspektywa zmienia, kiedy sami zaczynamy pełnić ten
wdzięczny obowiązek!
Za moich
zamierzchłych czasów przerwy wykorzystywane były przez uczniów do jedzenia i
ewentualnego pójścia do toalety. Były to jednak czasy kamienia łupanego. Teraz
uczniowie nie kwapią się tracić cennych minut na te przyziemne czynności i
maltretują mnie na lekcji pytaniami typu „psze pani czy mogę dokończyć bułkę” i
„psze pani czy mogę wyjść siku”. A spróbuj nie wypuścić, to ci powie na całą
klasę, że musi sobie podpaskę zmienić albo wyrazi chęć załatwienia się przez
okno.
Nauczyciel z
całego serca nienawidzi mieć dyżurów. Wolałby już chyba uczyć 60 minut niż stać
jak ten idiota w 100-decybelowym hałasie. No i ta bezbrzeżna nuda. Ileż można
czytać koślawe gazetki na korytarzach? Odliczam minuty do dzwonka, żeby wreszcie
ta lekcja się zaczęła. W liceum to jeszcze pół biedy, bo można przynajmniej posłuchać
ciekawych wypowiedzi uczniów, jak np.:
„No i słuchaj stary, k***a, u nas na wojnie
k***a całą inteligencję k***a wybili. Całą k***a. Społeczeństwo jest k***a
schamiałe, bo zostali sami chłopi k***a. U nas nie ma inteligentów k***a.”
Ach te
młodzieńcze rozkminy. Spojrzałam chmurnej i durnej młodości w oczy i
potwierdziłam:
„Wiesz co, masz rację, faktycznie nie mamy już
w Polsce żadnych inteligentów, czemu dajesz zresztą przykład, skoro jednego zdania
bez k**wy nie potrafisz sklecić”.
Gość nie
rozumie o co chodzi. Koledzy wskazują mu delikatnie palcem na dziennik i klucze
do sali, które trzymam w rękach. Chłopak
w ciężkim szoku. Konsternacja. Co zrobię? Wpiszę uwagę? Pójdę z nim do
dyretkora? Kumple mają bekę.
W gimnazjum
nie ma co liczyć na uczniowskie rozmyślania o życiu i śmierci, ale przekleństw,
których można się tam nasłuchać, nie powstydziliby się nawet kibole wracający z
meczu. Jednak najważniejsza różnica w dyżurach jest taka, że podczas gdy w
liceum kilku chłopaków może stać koło siebie nie okładając się bezustannie po
łbach, w gimnazjum jest to całkowicie niemożliwe. Jeden drugiemu musi co chwilę
po przyjacielsku wsadzić palucha do oka, kopnąć w kostkę, uszczypnąć albo czule
przyłożyć w ryj. Żal mi jest okropnie nauczycielek, które podchodzą do takich delikwentów
i usiłują ich uspokoić, na co oni jeszcze się obruszą i powiedzą „Niech mnie
pani nie dotyka!”. Z lubością wykorzystuję fakt, że będąc na dyżurze, nawet
jakby łby sobie poukręcali, nie grożą mi żadne konsekwencje, bo ja na dyżurze
byłam. Jako wzorowy nauczyciel stażysta, zawsze na dźwięk dzwonka na przerwę
ciepło zachęcam uczniów do wyjścia („Wszyscy won na korytarz!”), bym mogła
zamknąć klasę i stawić się punktualnie na dyżur. I być tam. I stać. I
przestępować z nogi na nogę jak w kolejce do kibla.
I kiedy tak
stoisz na tym dyżurze i wcinasz bułkę, bezskutecznie starając się nie wyglądać
jak krowa jedząca na stojąco, wreszcie słyszysz ten upragniony dzwonek na
lekcję – znak, że możesz sobie choć na chwilkę klapnąć, otworzyć dziennik i
przepytać delikwenta, który najgłośniej klął na korytarzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz